09 lipca 2007

Ulica

W ramach pożegnania zupełnie typowa scena przechodzenia przez ulicę. Warto zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową. Tak właśnie brzmi Bangalore... cały czas i wszędzie.


06 lipca 2007

ISKCON



Czyli International Society of Krishna Consciousness. Ciekawe ile błędów zrobiłem w nazwie.

Świątynia Krishnowców (wiecie, tych z plakatów na słupach, podręczników do psychologii społecznej i Przystanku Woodstock) zdecydowanie zasługuje na określenie "impressive".

Wchodząc staje się w kolejce w której każdy ma zrobić 108 kroków i co krok powtórzyć "Hare Krishna, Hare Krishna, Krishna, Krishna, Hare Hare, Hare Rama, Hare Rama, Hare Rama, Hare Hare".

Wróć. Przed wejściem do światyni trzeba wejść na teren. Jak wjeżdża się samochodem (eviva corporate world) to pod samochód leci lusterko co by sprawdzić czy bomby nie ma, a sympatyczny ciemnoskóry pan sprawdza bagażnik. Potem 2 razy bramka na metal, oddanie aparatów fotograficznych (i noży, granatów i bomb atomowych) i możemy zacząć dbać o rozwój duchowy.

Jak już powiemy 108 razy mantrę (głośno, żeby było słychać) to dostajemy na drogę 3 cukierki i możemy iść dalej. Jakbyście czuli się jak ktoś kto wam kazał 108 razy pomantrować dał wam potem coś do łyknięcia? Ja się przez chwilę zawahałem... ale w sumie, nigdy nie wierzyłem w te historyjkach o narkotykach rozdawanych za darmo.

No a potem... potem witamy w mixie bazyliki św. Piotra i Złotych Tarasów.
Marmurki jakie są normą w warszawskich centrach handlowych plus freski z hinduskimi świętymi, które chyba całkiem nieźle by się czuły w Licheniu. I do tego wszędzie rożne sposoby pozbycia się nadmiaru gotówki. Książki o Krishnie dla intelektualistów, słodycze dla łakomczuchów, napoje dla spragnionych i ofiara na obiadki dla biednych dzieci dla współczujących. Poza tym trójwymiarowe kino i parę innych atrakcji.

Wszystko w wieeeeeelkiej świątyni na wzgórzu, podświetlonej tak, że w Wawie rzucałaby się w oczy, a tutaj żaden inny budynek nie ma co się porównywać. Powierzchnia handlo... świątynna nieporównywalna z jakimkolwiek miejscowym mallem.

Nie wiem czy ten ich założyciel był naprawdę świętym, ale z całą pewnością nadawałby się na patrona marketingu.

Tak BTW była to jedyna miejscowa świątynia w której nie zostawiłem ani grosza. Chyba wciąż pamiętam Przystanek Woodstock 1998 }:->

01 lipca 2007

Mysore


W sobotę zostaliśmy zabrani na wycieczkę.
Zostaliśmy, albowiem poza mną pojechało także dwóch Chińczyków z Singapuru, którzy są tu na szkoleniu. Nota bene na szkoleniu, które ja podobno mam prowadzić, ale to inna historia.

Firma zafundowała samochód, na resztę zrzutka uczestników (czyli nas trzech i 5 hindusów).

3 godzinki szosą. Miejscowi mówią, że to bardzo dobra droga, Singapurczycy byli odmiennego zdania, w Polsce droga uchodziłaby za... dobrą. Tak plus minus katowicka.
No i miejscowi chyba też mają problem z rozpędzonymi samochodami w miejscowościach, które ta trasa przecina. U nas stawia się znaki, czy policjantów. Oni są sprytniejsi.

Otóż jak jest miejsce gdzie masz zwolnić to policja po prostu stawia płot.
Jeden na lewym pasie, 10 metrów dalej drugi na prawym pasie i 10 metrów dalej znów na lewym. No nie ma opcji, musisz zwolnić. Takie proste, że aż dziw że nasi na to nie wpadli. Trzeba podpowiedzieć.

W Mysore zaliczyliśmy "najświętsze miejsce południowych Indii". Taka nasza Jasna Góra. I nawet patronka taka podobna, tylko tutaj ma ileś tam par rąk, ale też pokazują ją z iluś tam metrów, że nic nie widać i jest złota. Tylko imię ma takie nieco bardziej egzotyczne: Ranganatha.

Potwierdziła mi się zasada, że z miejscowych światyń najciekawszy jest dach. Tu w ramach cywilizowania dodano do niego pewien powiew nowoczesności. Widoczny na zdjęciu, tuż nad bramą.

Potem był pałac w Mysore. No cóż. Nie da się ukryć, że gabaryt ma imponujący. Zresztą nie tylko gabaryt. Ogólnie jest impressive. Nie da się ukryć że od kiedy w Europie stwierdzono, że gdy król wydaje majątek na pałac, gdy jego poddani umierają z głodu, to króla można potraktować wynalazkiem doktora Guillotina, to takich pałaców się już chyba nie buduje. Ale to nie znaczy, że nie można takiego zbudować "królowi" swojej kolonii. No i Anglicy zbudowali.

Z ciekawostek to pałac nie należy do Republiki Indii, ani do lokalnego rządu Karnataki. Pałac należy do... króla Karnataki. Albowiem lokalny król wolał nie sprawdzać co się może stać z władcą, który nagle traci poparcie europejskiego mocarstwa i oddał władzę. Na osłodę został członkiem parlamentu (dziedzicznym) i pozostawiono mu jego własność.

Z innych ciekawostek turystycznych to rozwiązano tu problem kapci dla zwiedzających. Po prostu zwiedza się boso.

Poza tym można tu także pojeździć na słoniu (jeździłem) i na wielbłądzie (nie jeździłem), zobaczyć jakimi samochodzikami bawiły się dzieci monarchy 100 lat temu (takimi na pedały), jak wyglądała lektyka królowej (no lektyka...) i parę innych rzeczy, które pokazuje się w pałacowych muzeach.

Ogólne wrażenie: jakbym był obywatelem kraju który ma kilka tysięcy lat cywilizowanej historii to by mi było trochę głupio, że główną atrakcję turystyczną w promieniu 500km zbudowali mi okupanci.

Na koniec (po "piciu" na lądowisku dla helikopterów w szczerym polu. "Piciu" w cudzysłowie bo oni po 50 whisky są wcięci, a po drugiej tańczą i śpiewają) pojechaliśmy obejrzeć tańczącą fontannę. Po drodze jacyś wojskowi bezczelnie wydębili łapówkę za niewiadomoco. I to wcale nie od "obcych" ale od hindusów. Co więcej zrobili to na tyle bezczelnie, że ja bym chyba protestował mocniej niż hindusi.

No i na koniec fontanna. Opowiadać mi się nie chce, nie po to się namęczyłem wrzucając filmik do sieci i blogspota. Powiem jeszcze tyle, że ostatnim "numerem" jaki tańczyła fontanna był indyjski hymn i ma on na tyle chwytliwą melodię, że nie tylko nie zorientowałem się, że to hymn (jakoś nie stanęli na baczność...) to byłem przekonany, że to jakiś przebój lata.