09 lipca 2007

Ulica

W ramach pożegnania zupełnie typowa scena przechodzenia przez ulicę. Warto zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową. Tak właśnie brzmi Bangalore... cały czas i wszędzie.


06 lipca 2007

ISKCON



Czyli International Society of Krishna Consciousness. Ciekawe ile błędów zrobiłem w nazwie.

Świątynia Krishnowców (wiecie, tych z plakatów na słupach, podręczników do psychologii społecznej i Przystanku Woodstock) zdecydowanie zasługuje na określenie "impressive".

Wchodząc staje się w kolejce w której każdy ma zrobić 108 kroków i co krok powtórzyć "Hare Krishna, Hare Krishna, Krishna, Krishna, Hare Hare, Hare Rama, Hare Rama, Hare Rama, Hare Hare".

Wróć. Przed wejściem do światyni trzeba wejść na teren. Jak wjeżdża się samochodem (eviva corporate world) to pod samochód leci lusterko co by sprawdzić czy bomby nie ma, a sympatyczny ciemnoskóry pan sprawdza bagażnik. Potem 2 razy bramka na metal, oddanie aparatów fotograficznych (i noży, granatów i bomb atomowych) i możemy zacząć dbać o rozwój duchowy.

Jak już powiemy 108 razy mantrę (głośno, żeby było słychać) to dostajemy na drogę 3 cukierki i możemy iść dalej. Jakbyście czuli się jak ktoś kto wam kazał 108 razy pomantrować dał wam potem coś do łyknięcia? Ja się przez chwilę zawahałem... ale w sumie, nigdy nie wierzyłem w te historyjkach o narkotykach rozdawanych za darmo.

No a potem... potem witamy w mixie bazyliki św. Piotra i Złotych Tarasów.
Marmurki jakie są normą w warszawskich centrach handlowych plus freski z hinduskimi świętymi, które chyba całkiem nieźle by się czuły w Licheniu. I do tego wszędzie rożne sposoby pozbycia się nadmiaru gotówki. Książki o Krishnie dla intelektualistów, słodycze dla łakomczuchów, napoje dla spragnionych i ofiara na obiadki dla biednych dzieci dla współczujących. Poza tym trójwymiarowe kino i parę innych atrakcji.

Wszystko w wieeeeeelkiej świątyni na wzgórzu, podświetlonej tak, że w Wawie rzucałaby się w oczy, a tutaj żaden inny budynek nie ma co się porównywać. Powierzchnia handlo... świątynna nieporównywalna z jakimkolwiek miejscowym mallem.

Nie wiem czy ten ich założyciel był naprawdę świętym, ale z całą pewnością nadawałby się na patrona marketingu.

Tak BTW była to jedyna miejscowa świątynia w której nie zostawiłem ani grosza. Chyba wciąż pamiętam Przystanek Woodstock 1998 }:->

01 lipca 2007

Mysore


W sobotę zostaliśmy zabrani na wycieczkę.
Zostaliśmy, albowiem poza mną pojechało także dwóch Chińczyków z Singapuru, którzy są tu na szkoleniu. Nota bene na szkoleniu, które ja podobno mam prowadzić, ale to inna historia.

Firma zafundowała samochód, na resztę zrzutka uczestników (czyli nas trzech i 5 hindusów).

3 godzinki szosą. Miejscowi mówią, że to bardzo dobra droga, Singapurczycy byli odmiennego zdania, w Polsce droga uchodziłaby za... dobrą. Tak plus minus katowicka.
No i miejscowi chyba też mają problem z rozpędzonymi samochodami w miejscowościach, które ta trasa przecina. U nas stawia się znaki, czy policjantów. Oni są sprytniejsi.

Otóż jak jest miejsce gdzie masz zwolnić to policja po prostu stawia płot.
Jeden na lewym pasie, 10 metrów dalej drugi na prawym pasie i 10 metrów dalej znów na lewym. No nie ma opcji, musisz zwolnić. Takie proste, że aż dziw że nasi na to nie wpadli. Trzeba podpowiedzieć.

W Mysore zaliczyliśmy "najświętsze miejsce południowych Indii". Taka nasza Jasna Góra. I nawet patronka taka podobna, tylko tutaj ma ileś tam par rąk, ale też pokazują ją z iluś tam metrów, że nic nie widać i jest złota. Tylko imię ma takie nieco bardziej egzotyczne: Ranganatha.

Potwierdziła mi się zasada, że z miejscowych światyń najciekawszy jest dach. Tu w ramach cywilizowania dodano do niego pewien powiew nowoczesności. Widoczny na zdjęciu, tuż nad bramą.

Potem był pałac w Mysore. No cóż. Nie da się ukryć, że gabaryt ma imponujący. Zresztą nie tylko gabaryt. Ogólnie jest impressive. Nie da się ukryć że od kiedy w Europie stwierdzono, że gdy król wydaje majątek na pałac, gdy jego poddani umierają z głodu, to króla można potraktować wynalazkiem doktora Guillotina, to takich pałaców się już chyba nie buduje. Ale to nie znaczy, że nie można takiego zbudować "królowi" swojej kolonii. No i Anglicy zbudowali.

Z ciekawostek to pałac nie należy do Republiki Indii, ani do lokalnego rządu Karnataki. Pałac należy do... króla Karnataki. Albowiem lokalny król wolał nie sprawdzać co się może stać z władcą, który nagle traci poparcie europejskiego mocarstwa i oddał władzę. Na osłodę został członkiem parlamentu (dziedzicznym) i pozostawiono mu jego własność.

Z innych ciekawostek turystycznych to rozwiązano tu problem kapci dla zwiedzających. Po prostu zwiedza się boso.

Poza tym można tu także pojeździć na słoniu (jeździłem) i na wielbłądzie (nie jeździłem), zobaczyć jakimi samochodzikami bawiły się dzieci monarchy 100 lat temu (takimi na pedały), jak wyglądała lektyka królowej (no lektyka...) i parę innych rzeczy, które pokazuje się w pałacowych muzeach.

Ogólne wrażenie: jakbym był obywatelem kraju który ma kilka tysięcy lat cywilizowanej historii to by mi było trochę głupio, że główną atrakcję turystyczną w promieniu 500km zbudowali mi okupanci.

Na koniec (po "piciu" na lądowisku dla helikopterów w szczerym polu. "Piciu" w cudzysłowie bo oni po 50 whisky są wcięci, a po drugiej tańczą i śpiewają) pojechaliśmy obejrzeć tańczącą fontannę. Po drodze jacyś wojskowi bezczelnie wydębili łapówkę za niewiadomoco. I to wcale nie od "obcych" ale od hindusów. Co więcej zrobili to na tyle bezczelnie, że ja bym chyba protestował mocniej niż hindusi.

No i na koniec fontanna. Opowiadać mi się nie chce, nie po to się namęczyłem wrzucając filmik do sieci i blogspota. Powiem jeszcze tyle, że ostatnim "numerem" jaki tańczyła fontanna był indyjski hymn i ma on na tyle chwytliwą melodię, że nie tylko nie zorientowałem się, że to hymn (jakoś nie stanęli na baczność...) to byłem przekonany, że to jakiś przebój lata.

29 czerwca 2007

Being a corp

Hotel. Telefon "Your cab is waiting, Sir"."Ok, thank you". Spojrzenie na zegarek. 7.45.
Budzik. Znaczy się 8.00. A taki fajny sen był. I to żeby w takim momencie się skończył...
"Good morning Sir. Black tea?"."Yes, thank you". Smażone parówki z papryką, muffin, tost.
8.30. "Excuse, which cab is mine?". Potem klaksony. Co chwila. Żebracy. Co każde światła.
9.10 "Good morning". "Hi". Trzy uśmiechy do kolejnych osób. Piiiip, drzwi otwarte.
Nurek po biurko, zapałka w rękę. Co za debil wymyślił tą blokadę w brytyjskich kontaktach?
Maile z wczoraj. Przeczytać, odpisać. Action requesty. Ignore, może później będzie czas.
Zajrzeć do folderu CS-Gateway. OK, idzie im całkiem nieźle. Zajrzeć do CS-Glo. Ouh, lepiej nie mówić.
10ta. Przywitać się z CS-Gate. Przecież o 9ej więcej niż jednej osoby by nie było.
Back to work.
13.30 "Are you going for lunch?" "Wait a sec, I will just end email. Where are we going today?"
Lunch. Hinduski albo chiński. Zabawa w wersji extreme ("Spicy, please"). Spojrzenie przez łzy na innych przy stole. Też mają łzy w oczach. First mission accomplished: Spicy food level 3 eaten and still alive. Płaczesz i jesz, jesz i płaczesz.
Back to work.
"Excuse me sir, when do you want a cab?". 18.30. 19.30. 20.30. It depends.
Taksówka. Korek. Wszędzie klaksony. Godzina na to by spokojnie myśleć.
"Good evening, Sir. How was your day?". "Great, thank you".
Pokój. Złapać sieć. VPN. Back to work jeśli jeszcze mogę się skoncentrować.
Może wyjść na miasto? I posiedzieć samemu nad szklanką piwa słuchając Sepultury, Metalliki, albo Tiamatu. Bez sensu.
Net. Złapać kogoś w Polsce. Poklikać, zadzwonić. Whisky do szklanki, dopełnić colą. Sprawdzić, może przypadkiem jest lód. Woda. Ciekawe jaką temperaturę uważają za właściwą dla zamrażarki?
Laptop do łóżka.Jakiś dziwny amerykański serial. Kolejny serial, ale chociaż znam nazwę: Friends.
20.30 czasu polskiego. "Sorki, ale tu już północ, a jutro do pracy, idę spać".
Sleep.
Budzik. Znaczy się 8.00.
Day by day, being corp.

Z pozdrowieniami dla wszystkich zazdroszczących.

25 czerwca 2007

Traffic



Nareszcie udało mi się zrobić zdjęcia które chociaż częściowo oddają jak czuje się europejczyk na indyjskiej ulicy.

Jak już wspominałem przepisy ruchu drogowego są tu tylko sugestią. Na drodze 2 pasmowej z łatwością zmieszczę się 3 samochody i ze 2 motory. Jeśli jest korek i przypadkiem w drugą stronę droga jest wolna to każdy rozsądny człowiek zrozumie że to marnotrawstwo. Dlatego kierunek w jakim poruszając się samochody na danym pasie jest rzeczą dynamiczną i zmienia się w zależności od natężenia ruchu. Genialny wynalazek, prawda?

I widzimy sytuację gdy na ulicy która w zamierzeniu projektanta miała 2 pasy w każdą stronę stoi sobie 6 samochodów obok siebie zajmując 3 pasy. Na 4 pasie czasem pojawia się ktoś jadący w drugą stronę. Zwykle na wszelki wypadek zaczyna trąbić jak wściekły. Zresztą jak tu ktoś przez 5 minut nie zatrąbi przynajmniej raz to uważa, że samochodem/rikszą/motorem nie jechał. No i stoją sobie te samochody co jakiś czas ktoś wpadnie na pomysł, że jak zacznie głośno trąbić to na pewno korek się rozładuje szybciej, inni domyślają się, że do tego potrzeba więcej trąbiących, więc spędza się 10 minut przy przyjemnej relaksującej muzyczce. Samochody w końcu zaczynają jechać i nagle widać przyczynę zamieszania. Na końcu ulicy, jakieś 50 m przed skrzyżowaniem pasy ruchu są rozdzielone barierką. No i nagle wszyscy z prawego pasa muszą wbić się na środkowy. Wbić się to jak najbardziej właściwe słowo. Zamieszanie jakie powstaje jest dość oczywiste i tłumaczy dlaczego za tym punktem przez kilkaset metrów ciągnie się korek...

Podobnie jest z pasami dla pieszych. Po pierwsze światła są rzadkością. Po drugie jak już są i nie ma obok posterunku policji to wszyscy mają je... no uważają je za sugestię. Same pasy bez świateł nie są nawet sugestią. Ani dla kierowców, ani dla pieszych.

Wszelkie ulice przechodzi się więc najłatwiejszą metodą na świecie. Idzie się. Nie wydaje się to aż tak dziwne dopóki nie chce się przejść np. 6 pasmowej drogi szybkiego ruchu.... albo nawet takiej jak na załączonym zdjęciu. Tak. Zdjęcie nie jest robione z rikszy, tylko z wysepki przy której się schroniłem w czasie przechodzenia przez ulicę.

Kiedyś się tego nauczę. Na pewno. Na razie wolę zaczekać na kogoś miejscowego i iść za nim. Chyba właśnie po to mają ich tu ponad miliard, nie?

20 czerwca 2007

Bangalore oswajanie


Dziś minął właśnie (wszak jest u mnie 23:50) 8 dzień w Bangalore.

Wyszedłem z pracy wcześniej, bo po przepisowych 9 godzinach, w domu, WRÓĆ!, w hotelu pracowałem króciutko, bo ledwie półtorej godzinki no i zgodnie z planem udało mi się wyjść na miasto.

I już po pierwszych krokach złapałem pewną zmianę. Nie, to nie kwestia monsunu który się zaczął i sprowadził deszcze, które wbrew pozorom poprawiły klimat.

Poczułem to najpierw w swoim kroku. Szedłem i wiedziałem gdzie idę. To już nie był powolny krok turysty, który stara się chłonąc wszystko dookoła bo wydaje mu się (całkiem słusznie) że to jedyna okazja. To już był krok który służy dotarciu gdzieś a nie przemieszczaniu się bez celu.

Rozejrzałem się dookoła i zrozumiałem, że to miejsce przestało być obce. Może jeszcze nie stało się swojskie, przestałem czuć zdziwienie z każdym krokiem zrobionym tutaj. W jakimś stopniu centrum Bangalore stało się oswojone. Ciekawe czy jeśli przeprowadzę się do Trewiru to też zajmie mi to tylko 8 dni?

Potem trafiłem znów do metalowej knajpy z kelnerami. Widok kelnera który dolewa piwa długowłosemu hinduskiemu metalowi mimo wszystko jeszcze mnie nieźle rozbawił. Tutaj to taki zwyczaj że jak kelner widzi że talerz albo kufel nie pełny a obok jedzenie, albo dzbanek piwa to podchodzi i dokłada. Zapewne kolejny ślad angielskiej dominacji.

Ale mimo iż to widok normalny, to jak zobaczyłem kelnera w uniformie który ze służbowym uśmiechem dolewa browarka kolesiom w t-shirtach Panthery i Gorghorotha nie powstrzymywałem się od śmiechu. Na szczęście w tym kraju koleś o innym kolorze skóry znienacka wybuchający śmiechem nie jest uznawany za dobry powód spuszczenia komuś wpierdolu.

Nie da się ukryć. Czymś te Indie się różnią od Polski.

19 czerwca 2007

Dobre samopoczucie





Lokalny rząd ma niezły rozmach... i jeszcze lepsze samopoczucie.
Przestałem się dziwić że zakazali tu imprezowania po 23.30...

18 czerwca 2007

Smród



Notka zaległa zainspirowana pytaniem czy bardzo tu cuchnie.

Nie, nie cuchnie.

Albo inaczej cuchnie, ale tylko w niektórych miejscach.

Indie mają taki dziwny wynalezek - smród punktowy.

Idziesz sobie ulicą, wszystko jest OK, robisz krok nagle czujesz potworną stęchliznę i smród, robisz kolejny krok i śladu nie ma.

Cofasz się - znów jest. Próbujesz zauważyć co tak akurat w tym miejscu śmierdzi - zero śladów.

Żadnych pozostałośći po świętych krowach, resztek szczurów, czy studzienek kanalizacyjnych.

Dokładnie takie samo miejsce jak krok wcześniej.

Po prostu jest to miejsce gdzie śmierdzi. Obok jest miejsce gdzie nie śmierdzi. Tak po prostu jest. Nie ma nad czym się zastanawiać, trzeba to po prostu przyjąć.

W miejscu gdzie było robione zdjęcie nie śmierdziało.

W odpowiedzi


Słowik wysłał mi dziś komentarz swojej koleżanki:
"To jednak zupełnie inny świat. Bangalore (bo jak zrozumiałam on jest wlasnie w tym miescie) wyglada na zdecydowanie bogatsze i bardziej europejskie, czyste, kolorowe, zadbane, porzadne i po prostu BOGATE w porownaniu do wszystkiego, co my widzielismy. nawet zebrak spiacy na lawce wyglada calkiem ok na jego zdjeciach, u nas tak wygladali bogatsi ludzie".

Przeczytałem to, zajrzałem na zdjęcia w blogu i... no i trochę niereprezentatywne są, nawet mimo to że Banglore jest bogate. Raz że głównie przebywałem (i co za tym idzie robiłem zdjęcia) w najbogatszych i najbardziej reprezentacyjnych dzielnicach, a dwa że obiektyw kierowałem zawsze raczej na rzeczy ładne, niż na brud i syf na ulicach. Bo po co publikować ławeczkę zdjęcie pokazujące jak wygląda okolica ławeczki w najbardziej reprezentacyjnym parku bogatego 7milionowego miasta... gwarantuje że to nie jest absolutnie wyjątek in minus.

Nie mówiąc już o tym, że jakoś tak mi strasznie głupio kierować obiektyw na po to żeby uchwycić kogoś kto pewnie potrafiłby przeżyć rok za pieniądze które wydałem na aparat...


17 czerwca 2007

Pogoda


Nie da się ukryć że Indie to jednak inny klimat i może on się lekko dawać we znaki.

Mnie na przykład w Indiach jest notorycznie zimno.
No niestety. Człowiek nastawił się że jedzie do kraju gdzie będzie gorąco, wziął odpowiednie ubrania, a tu kicha. Czy też dokładniej mówiąc klimatyzacja.

No i siedzi się marznąc w biurze, siedzi się marznąc w hotelu. Po prostu czasem trzeba wyjść na zewnątrz żeby się ogrzać. W biurze z miejsce do ogrzania robi toaleta. Ktoś uznał że tam klima niepotrzebna to można sobie zrobić posiedzenie i się troszkę podgrzać przed powrotem w chłody.

Natomiast na zewnątrz jest mniej więcej 25 stopni. Do tego lekki wietrzyk. W sam raz taki żeby się dobrze siedziało na trawce w Cubbon Park i czytało sobie Historię Indii.

Z niepokojących sygnałów to dziś spadł deszcz. Trwał może z pietnaście minut ale jednak był i przypominał, że monsun nadchodzi.

A jak tam w Warszawie? Ponoć ciepło?

Żebractwo



Jeśli jesteś od piętnastu minut w miejscu publicznym i jeszcze nikt od ciebie nie chciał kasy, to znaczy że nie jesteś w Indiach.

Sprzedawcy szachów, okularów przeciwsłonecznych, rikszarze, żebracy, żebracy z zaświadczeniem że są głusi i mają potrzeby finansowe (zaświadczenie z pieczątką. Okrągłą oczywiście inne są przecież nieważne).
Każde spojrzenie, albo co gorsza słowo to towarzystwo na następne 10 minut kiedy będzie do ciebie mówił i namawiał do tego byś zmienił właściciela swoich pieniędzy. W trakcie tej rozmowy cena zachwalanego towaru bez większych problemów może spaść 4 krotnie (swoją drogą ciekawe czy może także się zmienić 10 krotnie... może kiedyś stracę kwadrans na to żeby sprawdzić), a pytanie "need riksha?" zmienić się w opis cudownych atrakcji turystycznych jakie czekają po podwiezieniu które kosztować będzie tylko 100 rupii (i mniejsza o to że odległość taka że podwiezienie raczej nie kosztowałoby według licznika więcej niż 30 rupii).

Najgorsza jednak jest ilość ordynarnych żebraków. I fakt że w przeciwieństwie do Polski, tutaj kto traci pracę ten lepiej żeby przestał jeść. I pan ze zdjęcia śpi na ławeczce w najładnieszym parku w mieście raczej nie dlatego że postanowił się przewietrzyć. Podobnie jak panie z dziećmi śpiące na głównej imprezowo-handlowej ulicy miast przykryte kocami. Pojawiają się tam zaraz po zamknięciu sklepów pod których drzwiami śpią. Zapewne sen kończy się gdy do sklepu przychodzi obsługa, otwierająca firmowy sklep Levisa, Reeboka, czy innego Adidasa.

Za każdą chwilę słabości się płaci. I wystarczy raz dać napiwek kelnerowi ze to że jak się nie pojawiłem na śniadaniu to zadzwonił i spytał czy przynieść do pokoju, żeby cała obsługa hotelu zaczęła się potem szeroko uśmiechać i nawet housekeeper jakoś podejrzanie długo starał się nie wychodzić z pokoju i przymilnie konwersować.

A ignorowanie zaczepiających na ulicy weszło mi w nawyk tak bardzo, że zdaje się że dziś nie przywitałem się z kolegą z pracy, który mnie mijał na ulicy...

Saturday evening trip

Plan na sobotni wieczór: objazd po knajpach i test empiryczny czy zamykanie lokali o 23.30 wykastrowało imprezowość miasta.

Zaliczono: 3 knajpy, 2 pinty piwa, 1 dzbanek piwa, 1 Whisky Sour.

Niezaliczono: 1 klub (?) do którego za wjazd chcieli o 22.30 (czyli godzinę przed zamknięciem) 500 rupii (czyli jakieś 35zł - mniej więcej 10 piw w knajpie w której piją moi koledzy z pracy). Do zaliczenia w przyszłości. Może.

Odkrycie wieczoru: Pub Styx. Pierwsza zadbana metalowa knajpa (restauracja?) jaką w życiu widziałem. Porządne stoły, kelnerzy, czysty kibel, a na ścianę i na LCDkach puszczone teledyski np. Sepultury. Czysty metal, żadnego hard rocka. I hinduscy metale zapieprzający włosami w rytm muzyki (headbanging to się chyba nazywa, nie? Mnie to zdecydowanie nie wychodzi :-P)

Nowi przyjaciele: sztuk 1. Poczęstowany piwem w rockowej melinie. Całkiem ładnie napruty i bardzo przyjazny. Ciekawe czy by mu się utrzymało gdyby więcej piwa nie dostawał...

Nachodzące wspomnienia: David z Edinbourgha. Pierwszy raz rozmawialiśmy z nim głównie dlatego, że stawiał, za drugim razem piliśmy tylko za nasze bo na Caltons Hill, a skończył śpiąc w pokoju z Patrykiem. Fajny gość, zapraszaliśmy do Polski, ciekawe czy przyjedzie :-)

Potwierdzone spostrzeżenie: kobiety nie chodzą do knajp. A jak chodzą to z facetami i (raczej) nie piją. Na 50 osób w knajpie jest przeciętnie 3 kobiety, a i to nie zawsze aż tyle. Jedynym miejscem gdzie zdaje się że proporcje są inne był ten klub gdzie chargeowali za wjazd godzinę przed zamknięciem...

Ogólny efekt: No mam miejsce gdzie mogę wpadać wieczorem. Szczególnie że Styx jest pierwszym miejscem gdzie rozumiałem co hindusi do mnie mówią. .. a z jednym to nawet uciąłem sobie dłuższą pogawędke i NIE próbował mnie naciągnąć na piwo ani nic. Ciekawe czy to miało coś wspólnego z tym że całkiem nieźke ponoć zna Lądek. Lądek Zdrój :-)

16 czerwca 2007

I z zewnątrz



I widok hotelu z zewnątrz w dwóch ujęciach.
Na ujęciu pierwszym hotel koło godziny 19ej (w środku miły pan którego praca polega na otwieraniu drzwi i mówieniu "Good Evening, Sir")
N drugim zdjęciu na lewo od hotelu chyba najdłużej czynna kebabownia w mieście (w każdym razie jedyne miejsce które widziałem otwarte po północy). Nota bene jest to też jedyne mieście w którym widziałem coś wygladającego jak kebab, ale w innych nie zwracałem na to uwagi.

Widok z hotelu


Specjalnie dla Julka: kawałek wystroju pokoju i widok z hotelowego okna.

Przejscie dla pieszych


Ruch drogowy jest tu wciąż dla mnie fascynujący. Na pewno napiszę o nim coś więcej, ale jeszcze chciałbym parę rzeczy lepiej na zdjęciach uchwycić. Na razie powiem tyle że dokonałem czynu bohaterskiego i przeszedłem sam przez ulicę ;-)

A tu zdjęcie sprzed miejscowego Malla i mała zagadka: co tu jest nie tak.
Dla osoby która zgadnie przewidziano nagrodę :-)

15 czerwca 2007

Godzina pierwsza, minut trzydziesci. Piatek.

Bangalore. Według Wikipedii 5 co do wielkości miasto Indii. 7 milionów mieszkańców. Oddziały Microsoftu, IBM, Siemensa, Yahoo, MACHa i tysięcy innych zachodnich firm szukających taniej i wykwalifikowanej siły roboczej. Dolina Krzemowa, centrum cudu gospodarczego, technologiczna stolica Indii.
Godzina 1.30, noc z piątku na sobotę.
Imprezowe centrum miasta - knajpy co 10 metrów, pizzerie, sklepiki z ciuchami (nie wiem ile osób kupuje ubrania pod wpływem wizyty w pubie, ale widać tacy też są).

Pod sklepami leżą przykryte szmatami postacie. Po ulicach biegają sobie psy, i fruwają przesuwane przez wiatr śmieci.
Z rzadka przemyka gdzieś przechodzień. Nawet rikszarzy prawie nie ma.
Pustka.
Wszystko zamknięte.

"Pub City: a law enacted June 2005 has effectively banned dancing in bars and nightclubs and forces them to close by 11:30 p.m."

Ogórek

Knajpa. Pijemy z dwoma hindusami z pracy. Zamawiają lokalne specjały.
"This is core of corn. You know like popcorn. But only this part that is inside and spices."
"And this is chicken 65. Very good. We are always taking it when we are in this restaurant"
"And this is our local vegatable. Try it, it is very tasty. It is call cucumber".
No i tak właśnie zostałem poczęstowany ogórkiem...

14 czerwca 2007

Pierwsze "normalne" wyjście na miasto i gdzie kończymy?

No kończymy w knajpie, która od pierwszej chwili się kojarzy.
Kojarzy się z amsterdamska Rokeriją, z edynburskim Opium, z warszawską Jadłodajnią i Rock&Rollem (z krakowskim zresztą też), z trójmiejską JakąśTamKnajpąKtórejNazwyNiePamiętam, z toruńską Ptaszarnią i z całą masą innych knajp w Europie. W Stanach podejrzewam, że też, ale nie wiem, nie byłem, dopóki o wizę trzeba będzie błagać nie będe, to szybko raczej nie sprawdzę.
W skrócie - skończyłem 3 godzinne zwiedzanie w normalnej, klasycznej, rockowej melinie.
Jakby klientom zmienić kolor skóry (i to nawet nie wszystkim, bo z 20 osób 2 to jacyś europejczycy/euroamerykanie) to możnaby spokojnie powiedzieć że jest się w jakimś europejskim mieście.
Różnice? No może tyle, że w tych europejskich obsługa nie podchodzi co kilka minut żeby dopełnić kufel do pełna z dzbanka (o ile się taki zamówiło).

No cóż. Człowiek może wyjść z rockowej meliny, ale rockowa melina nigdy nie wyjdzie z człowieka.

Gosi, Caltcie i swojej przyszłej żonie dedykuje.

Tej ostatniej ze współczuciem...

Ukraina


Od pierwszego dnia tutaj zastanawiam się czemu Indie przypominają mi Ukrainę.
Czy chodzi o te krzywe i brudne chodniki, mury dookoła jednostek wojskowych zakończone zardzewiałym i porwanym drutem kolczastym, czy może autobusy tak na oko 40 letnie (na amerykańskich filmach grają takie w filmach o walce z segregacją rasową) za którymi widać parę metrów czarnego dymu.

A może po prostu to wszystko razem wzięte?

Cholera to wie.

Dla tych co powątpiewają zdjęcie i zadanie: podaj 3 dowody pokazujące że to zdjęcie nie jest zrobione na Ukrainie a w Indiach.

13 czerwca 2007

4 pasy

Pamiętacie Kościół Katolicko-Liberalny?
8 przykazań i 2 sugestie?

Hinduscy taksówkarze uważają ruch lewostronny za sugestie. Interesująca się staje gdy z naprzeciwka coś szybko jedzie. Interesująca, ale przecież zawsze jest szansa że wcześniej skręci...

Pasy ruchu to nie jest nawet sugestia. Nie są tu nikomu potrzebne.
W końcu co za debil rozdzielił jezdnie linią na 2 części skoro spokojnie mieści się tu 4 samochody?

First breath

Lotnisko było zwyczajne. Z grubsza wielkości tego w Luksemburgu, czyli ze dwa razy większe od terminalu Etiuda.
Zgodnie ze zwyczajem pierwszą taksówkę zaproponowano przed odprawą celną.
Drugą, trzecią i czwartą w strefie do której wpuszcza się tylko pasażerów.

Przy wyjściu z tej strefy pierwszy oddech na innym kontynencie. Ciepło. Mniej więcej tak jak dzień wcześniej w Warszawie. Trochę duszniej, ale pot nie leje się po plecach jak tydzień temu w klimacie umiarkowanym. Może dlatego że to 1sza w nocy?

Piątą i piędziesiątą propozycja w odległości 20 metrów od wejścia.

Spoko. Hotel wysłał tą dla mnie.
Szkoda tylko, że jej nie ma...
Szyt.

12 czerwca 2007

Domki

Indie zaczęły się domkami.
Takimi sobie normalnymi brzydkimi 2 piętrowymi domkami.
Takimi jakich są miliony na świecie.
Tyle że większość z nich nie stoi tuż obok pasa startowego z którego startują Boeingi 757 oddzielone jedynie marną siatką.